piątek, 28 marca 2014

Mitch Albom – Miej trochę wiary


Tytuł: Miej trochę wiary
Autor: Mitch Albom
Wydawnictwo: Świat Książki
ISBN: 978-83-7943-575-3
Ilość stron: 9788379435753
Cena: 256

Od książek Alboma zawsze oczekuję wiele – pokrzepienia, wstęgi mądrych słów, aforystycznych girland, pnących się od pierwszej do ostatniej stronicy.
Tym razem jednak – mimo mojej wielkiej chęci zaangażowania się w lekturę, na przekór ważkości tematu i prostoty przekazu – narracja utraciła dla mnie wewnętrzną moc, nie potrafiła skupić mnie na sobie i tym samym gdzieś po drodze straciła mnie jako czytelnika zaabsorbowanego.

Historia opisywana przez Alboma zdarzyła się naprawdę i dzięki temu ze zdwojoną siłą niesie nadzieję na istnienie dobra w człowieku, którego poszukiwań nigdy nie powinniśmy zaniechać. Opowieść otwiera proste, a jednocześnie przejmujące pytanie: Napiszesz dla mnie mowę pogrzebową?, wychodzące z ust podeszłego w wieku rabina – mężczyzny od lat oddanego Bogu i swojej wspólnocie, charakteryzującego się wielkim duchem i niespotykaną dobrocią, z której utkał całe swoje życie i dużym stopniu życie innych.
Autor książki wychowany został w wierze, jednak gdzieś na drodze dorastania całkowicie się jej wyzbył – wtedy właśnie ponownie natknął się na Alberta, który po jednym z prowadzonych przez pisarza wykładów wypowiedział tę niezwykłą prośbę, na którą Albom przystał, zastrzegając, że aby mógł się podjąć jej realizacji, musi poznać rabina nie tylko od strony zawodowej, ale przede wszystkim – osobistej. Wtedy nawet nie przypuszczał, że zadanie, którego się podejmuje pomimo całej swej niecodzienności, nie dość, że przeciągnie się na osiem lat, to jeszcze całkowicie przewartościuje jego dotychczasowe życie i zmusi do zaktualizowania poglądów.
Oprócz kolejnych inspirujących godzin spędzanych z Albertem, Mitch poznaje także Henry’ego – pastora o burzliwej przeszłości, która zaświadcza o tym jak wielkie rzeczy potrafi z ludzkim życiem zrobić Bóg, ale też – niestety – wyjaskrawia człowieczą tendencję do oceniania drugiego przez pryzmat tego co minione, bez baczenia na to, jakim ktoś jest aktualnie. Albom podkreśla skłonność do zapatrywania się w odległe czasy, niebrania pod uwagę możliwości całkowitej przemiany i odrodzenia człowieka.
Przede wszystkim jednak, mocą swojego słowa i doświadczenia zachęca do odnajdywania w drugim człowieku piękna i dobra, a także pomagania bez względu na dzielące nas różnice: obyczajowe, społeczne, religijne czy etniczne. To historia ponad podziałami, rzecz o poszukiwaniu Mistrza, słowo o nadziei, radości (z) życia, wierze, miłości i mądrości, patrzącej daleko w przyszłość, bez tracenia z oczu teraźniejszości, w której główny bohater za sprawą powierzonego mu zadania zaczyna bardziej doceniać to, co ma.

Choć tekst ów czyta się bardzo dobrze, przede wszystkim ze względu na jego uniwersalny i ogólny charakter, daleko mu do innych utworów autora, których moc angażowania czytelnika była ogromna. Z całą pewnością jednak jest to opowieść, mogąca wzruszać i poruszać, a także uczyć wrażliwości. Historia wartościowa i warta poświęconego jej czasu - miejcie trochę wiary, a Wasza codzienność zmieni się nie do poznania. 


czwartek, 27 marca 2014

Tajemnica Filomeny - Martin Sixsmith


Tytuł: Tajemnica Filomeny
Autor: Martin Sixsmith
Wydawnictwo: Prószyński
ISBN: 978-83-7839-702-1
Ilość stron: 504
Cena: 37zł

Jeśli znaleźliście się w tej samej sytuacji co ja, czyli najpierw obejrzeliście film, a później zdecydowaliście się na lekturę (kolejność choć haniebna, to ostatnio u mnie częsta) tekst ten może Was zaskoczyć. Jego autor przyjmuje bowiem zupełnie inną perspektywę niż reżyser, który na publikacji tej ponoć się opierał (jak się za chwilę przekonacie materiał miał skąpy). O ile w przypadku produkcji filmowej tytuł ma swoje umocowanie w prezentowanej historii, o tyle w przypadku książki – zdaje się zupełnie niestosowny i co najgorsze: mylący.
Filomena na kartach książki pojawia się w początkowym rozdziale i jednym z końcowych. I na tym jej bezpośrednia relacja się kończy, gdyż książka ta jest przede wszystkim zapisem doświadczeń Michaela, który niemalże od chwili osiągnięcia dojrzałości próbował odnaleźć swoją biologiczną matkę i tym samym zdefiniować siebie. Jest to opowieść o jego poszukiwaniach i drodze do dojrzałości, w czasach mu zupełnie nieprzychylnych.

Będąc młodą matką, Filomena została zmuszona przez zakonnice z Roscrea do zrzeczenia się praw do dziecka i zaniechania poszukiwania go w jakkolwiek odległej przyszłości. Anthony mając trzy lata, został adoptowany i wywieziony z Irlandii przez rodzinę z Ameryki, która jemu i Mary – dziewczynce, którą również przygarnęli – zbudowała prawdziwy dom i zapewniła wykształcenie na najwyższym poziomie, dzięki czemu Tony – późniejszy Michael, miał możliwość realizowania się między innymi jako znakomity prawnik w partii republikańskiej.

Przybrani rodzice od początku wmawiali dzieciom, że ich matki oddały ich natychmiast po urodzeniu. Te wypowiedzi stworzyły w nich nigdy nie zapełnioną wyrwę, bolesne miejsce, już do końca ich dni sugerujące, że nie są oni wystarczająco dobrzy, skoro nawet biologiczne matki zrezygnowały z ich wychowania. Dzieci (zwłaszcza Michael) żyły w przeświadczeniu o własnej bezwartościowości i braku prawa do szczęścia, co z kolei powodowało, że mimo pozornie poukładanych relacji, wciąż podejmowali działania autodestrukcyjne, które prędzej czy później niszczyły ich związki, utwierdzając ich w przekonaniu, że rzeczywiście na spełnienie i radość nie zasługują. Błędne koło toczyło się przez całe ich życie, co rusz rzucając kłody pod nogi.
Od najmłodszych lat Michael wydawał się odstawać od rówieśników – był wrażliwszy, głębiej przeżywał wszelkie niepowodzenia i sukcesy, zdawał się zachłystywać codziennością, jednak już jakiekolwiek drobne przeciwności całkowicie burzyły porządek – jego sfera emocjonalna była nieuporządkowana, do czego dołożył się także brak akceptacji jego orientacji seksualnej, zarówno ze strony rodziny jak i partii, przed którą musiał ją ukrywać, skazując się na życie w ciągłym lęku przed demaskacją.
Przez wiele lat tracił on partnerów, wmawiając sobie i im, że nie zasłużył na miłość i rujnując przez to każdy kolejny związek. Gdy wreszcie udało mu się stworzyć trwałą relację homoerotyczną, opartą  na zaufaniu i wsparciu, postanowił ponowić próbę odnalezienia matki, o której myśli kiełkowały w nim od dawna. Dzięki powrotowi do przeszłości, mężczyzna miał raz na zawsze zamknąć bolesny rozdział, poznać prawdę o swoim pochodzeniu i dokonać pracy, mającej w konsekwencji pozwolić na zabliźnienie ran i wyzbycie się piętna opuszczonego dziecka, niezdolnego do okazywania miłości i budowania więzi. Gdzieś pomiędzy jego poszukiwaniami, a karierą polityczną, pojawia się trudny na tamte czasy temat akceptacji związków homoseksualnych, a także przeznaczania pieniędzy na leczenie i badanie HIV, zbierającego coraz większe żniwo i naznaczającego piętnem każdego nosiciela wirusa.
Historię Michaela napisało życie i to właśnie w autentyczności tkwi jej największa siła. Ukazuje ona, że życie rzuca nas w przeróżne miejsca, ograbiając z jednego, po to, by zaoferować nam drugie, co nie zmienia faktu, że w ludzkiej naturze tkwi głęboko zakorzenione pragnienie określenia siebie i swojego pochodzenia, bo dzięki tej wiedzy możemy poczuć się „kimś skądś”, nie zaś „kimś (nikim) znikąd”. Opowieść tę czyta się ze ściśniętym gardłem, przeczuwając jej zakończenie i zżymając się na człowieczą niesprawiedliwość i uwikłanie  w przeszłość.
Polecam!

wtorek, 25 marca 2014

Dwanaście słów – Jan Jakub Kolski


Tytuł: Dwanaście słów
Autor: Jan Jakub Kolski
Wydawnictwo: Wielka Litera
ISBN: 9788364142178
Ilość stron: 276
Cena: 29,90 zł
Przedziwna to książka, powieść płynąca jak kolejny autorski film Kolskiego, w którym co rusz zmieniają się klatki: szatkowana, z przybliżaniem kamery, ujęciami z daleka, podglądająca ludzkie losy z wyjątkowej perspektywy.
Te oniryczną wędrówkę otwierają sceny obrazoburcze: duchowa miłość zakonnicy do Jezusa, który kiedyś ocalił ją z płomieni, zmienia się w cielesną, erotyczną; to co czyste, staje się przyczyną jej grzechu; to co dla jednych jest wewnętrznym wytchnieniem, dla niej - fizyczną męką. Zakonnica, by nie przedłużać cierpień, ucieka wraz z obrazem budzącym w niej pożądanie, przybierając maskę zupełnie innej osoby.
Ucieka w kolejną przestrzeń pełną niebezpieczeństw, ostatecznie znajdując schronienie u wiejskiego nauczyciela muzyki, który, próbując uporządkować swój świat, narzucił mu niezmienny rytm: dwanaście słów dziennie miało wystarczyć do komunikacji.  Marianna staje się jego służącą, zmuszoną do codziennego oglądania życia skażonego grzechem i nieujawnionym cierpieniem.
Kobieta, ledwo uciekła, zaczęła tłumaczyć swój brak czasu na modlitwę licznymi obowiązkami – jakże to ludzkie, jakże znane, jakże oddalające ją od niegdysiejszej miłości w stronę erosa. Buzujące w Mariannie od dawna pożądanie, zaczęło szukać źródła ujścia – nie pomagały znalezione pornograficzne obrazki, widok oddającego się fizycznej miłości Fryderyka – kobieta uległa, początkowo czując do siebie jedynie pogardę, stopniowo jednak, zagłuszyła swoje wyrzuty sumienia. Grzechy usprawiedliwiała swoim człowieczeństwem, uzależnieniem, niemożnością wygrania z pokusami, aż wreszcie z wymówek rezygnuje, oddając się codzienności takiej, jaką zbudowała.

W budowaniu nowego świata duża rolę odgrywa Fryderyk, który perfekcji szuka nie tylko w kompozycjach muzycznych, które tworzy dla umierającego Kazia Mączki, lecz także w stosunkach czy trywialnie – w rozmieszczeniu składników na kanapce. Życie ustabilizowane to coś, co ma sprawić, że zapomni o bolesnej afrykańskiej przeszłości.
A tym co nam, czytelnikom o niej przypomina jest przede wszystkim okładka książki: na pozór chaotyczna, w rzeczywistości obwarowana sensem. Buduje ją zarys Afryki, otoczony owocami granatu – symbolem płodności, ale też uwięzienia – być może w pożądliwościach, być w może w tym, co minione. Prawą stronę konturu współtworzy wpisany w niego profil kobiecy – tak wkomponowany, że połowa twarzy, jak i włosy są na nim zasłonięte, sugerując, że być może jest to odbicie zakonnicy odzianej w habit, a być może – kogoś, kogo losy nieodłącznie przeniknięte są z czarnym lądem. Okładka otwiera mnogość odczytań, a to co wybierzemy, zależy jedynie od naszej interpretacji tekstu, z którym niewątpliwie koresponduje.

Z całą pewnością jest to utwór, w którym uleganie pokusom odsłania fałszywy świat relacji społecznych, opartych na przekupności, zdradach, hipokryzji. Coś takiego jak normy w opisywanej wsi właściwie nie istnieje – są one jedynie pozorowane, na wypadek gdyby ktoś, kiedyś zaczął zadawać pytania. Nie sposób nie zauważyć jego filmowości – dialogi są niczym wyrwane ze scenariusza, potęgując wrażenie jakoby czytelnik znalazł się właśnie w samym centrum planu filmowego, w którym ktoś zarządza światem przedstawionym, reżyseruje go i pociąga za sznurki, dążąc do ostatecznego – perfekcyjnego – ujęcia. A w nim świat zepsuty, pozbawiony wartości, zgniły od wewnątrz, epatujący beznadzieją, pornografią i wulgarnością.

Książkę tę czyta się, doświadczając całej gamy uczuć – od znużenia, przez zainteresowanie, obrzydzenie, odrzucenie aż do zadziwienia całokształtem.
Polecam, choć nie będzie to lektura…. zwyczajna.

poniedziałek, 24 marca 2014

Szczęśliwi ludzie czytają książki i piją kawę - Agnès Martin-Lugand


Tytuł: Szczęśliwi ludzie czytają książki i piją kawę
Autor: Agnès Martin-Lugand
Wydawnictwo: Wielka Litera
ISBN: 978-83-64142-42-0
Ilość stron: 208
Cena: 24,90 zł


Zadziwiające są losy tej książki. Agnès Martin-Lugand pierwotnie opublikowała ją na własny koszt jako e-book, jednak jej popularność przerosła jej oczekiwania. Natychmiast sprzedano prawa do jej wydania do kilkunastu krajów, które (ponoć) okrzyknęły ją wzruszającą, natychmiast wprowadzając na listy bestsellerów. Takiej rekomendacji, podsyconej apetycznym i zwodniczym tytułem nie sposób nie wziąć pod uwagę przy doborze lektury. Warto było?

Diane jednego dnia straciła w wypadku męża i córeczkę. Odtąd jej życie nigdy nie wróciło na właściwie tory. Kobieta zrezygnowała z czynnego prowadzenia kawiarni literackiej, oddając ją niemalże całkowicie we władanie swojemu przyjacielowi, Feliksowi; nie odwiedzała grobów; zamknęła się w swojej skorupie, mając nadzieję na szybkie nadejście śmierci; wciąż obwiniając się za odejście swoich najbliższych. Po roku wegetacji, częściowo za namową współpracownika postanawia wyjechać do losowo wybranej miejscowości w Irlandii, dając tym samym zadość życzeniom zmarłego męża, a samej szukając spokoju i wyciszenia.

Mulranny oczekiwanego wytchnienia wcale jednak jej nie daje: mieszkańcy są ciekawscy, wścibscy i irytujący, czego nie zmienia nawet ich wrodzona życzliwość. Diane pechowo mieszka także koło wyjątkowo opryskliwego mężczyzny, który na każdym kroku okazuje jej wrogość, czyniąc jej życie nieznośnym.
Choć lektura nie rozpoczyna się akcentem optymistycznym, lecz otwarta jest ludzką tragedią, wcale nie stanowi tekstu przygnębiającego. Widmo ciążącej przeszłości i nieprzepracowanej żałoby wciąż ciąży nad bohaterką, a jej niemoc w uporaniu się z depresją jest dotkliwie przez nas odczuwalna, a mimo to publikacja ta dobrze sprawdza się jako odskocznia od problemów. Za jej sprawą widzimy, że wystarczy jedna uparta osoba, pragnąca naszego szczęścia, by nawet po wielu miesiącach bezczynności zmusić nas do działań, mogących realnie zmienić nasze życie i przywrócić nas do czerpania z niego garściami, a nie tylko wegetatywnego oczekiwania na jego kres.
Choć przeplatają się w tej książce wydarzenia, mogące spaść na każdego i brak w niej wystudiowanego szczęścia, które wydaje się sztuczne i mdłe, co często dyskwalifikuje podobne publikacje w przedbiegach, brakuje w niej ikry – zamiast całkowicie oddać się lekturze, będziemy biernie brnąć przez kolejne stronice ani bohaterom nie kibicując, ani się z nimi nie utożsamiając, raczej bezwiednie krocząc ku finałowi, dość niewiążącemu zresztą…
Niezbyt angażująca to powieść, być może przez swoją zwięzłość. To raczej niezobowiązująca lektura na jedno popołudnie, gdy po ciężkim dniu chcemy jedynie odsapnąć i sięgnąć po coś lekkiego, co choć na chwilę pozwoli zapomnieć nam o trudnościach, choć tak naprawdę nie jest na tyle wciągająca, by umożliwić jakiekolwiek oderwanie od rzeczywistości.

Banalna historia, ramotka podobna wielu innym, zwodząca tytułem i zachętą do wstąpienia do kawiarni literackiej w Paryżu. I na nic się zdaje przeniesie akcji do nie mniej klimatycznej Irlandii, a także oddanie uroków pubów, lejących się strumieni guinessa oraz życzliwości miejscowych, tak dalekiej od opisywanej opryskliwości Paryżan.  Liczyłam na historię jakkolwiek związaną z tytułem, czego niestety nie dostałam.
To po prostu słabiutka książka, która sprawdzi się dla tych, szukających czegoś lekkiego, niewymagającego i krótkiego – tych przymiotów odmówić jej nie można. Reszta jest milczeniem.

niedziela, 23 marca 2014

Jestem bardzo w rękach Bożych. Notatki osobiste 1962-2003 – Jan Paweł II


Tytuł: Jestem bardzo w rękach Bożych. Notatki osobiste 1962-2003.
Autor: Jan Paweł II
Wydawnictwo: Znak
ISBN: 9788324029907
Ilość stron: 640
Cena: 39,90 zł


Bardzo trudno czytać, oceniać wartość, gdy wie się, że nie powinno być czego oceniać, bo tej publikacji po prostu nie powinno być.
Książka ta wydana została z dużą  pieczołowitością i niewątpliwie wymagała ogromnego nakładu pracy: obok tekstu drukowanego, znajdują się skany niektórych stron z notatników. Wielki wkład tłumaczy, którzy z gąszczu szlaczków i skrótów wydobyli treści zrozumiałe dla czytelnika (wydawnictwo uzupełnione jest o wykaz skrótów). Ogromnie szanuję także wierność oryginalnej pisowni i stronie edytorskiej (przez co rozumiem wszelkie podkreślenia i uwagi poczynione przez Karola Wojtyłę-Jana Pawła II). Dzięki trudowi osób zaangażowanych w realizację tej książki, możemy dziś cieszyć się publikacją na naprawdę wysokim poziomie, którą czytać będziemy przez lata, a której pełnia i tak może do nas wciąż nie docierać. Wiele miejsca zajmują w niej notatki poświęcone kolejnym rekolekcjom i myślom z nich wyniesionym – choć dotyczących wiary, to jednak niezwykle intymnych; choć świadczących o świętości, to jednak osobistych i niekoniecznie przeznaczonych do publikacji.
Chociaż jestem pod wrażeniem pracy włożonej w to, by książka ta stanęła na najwyższym z możliwych poziomów, wciąż nie jestem przekonana czy było to konieczne i – najzwyczajniej – przyzwoite. Zapewne niezgodne z wolą Jana Pawła II, jednak o ogromnej wartości, także literackiej. Mam świadomość ilu wielkich dzieł oraz wielkich tekstów kultury bylibyśmy dziś pozbawieni, gdyby ktoś kiedyś usłuchał i wypełnił ostatnią wolę zmarłego, a – chyba na szczęście – tego nie zrobił.
Stanisław Dziwisz, wykonawca testamentu Jana Pawła II nie spełnij jego prośby do końca i dziś sam próbuje się usprawiedliwić, sugerując jakoby zapiski te były źródłem ważnych informacji o życiu papieża (których widać ujawnić nie chciał i nie potrzebował), a także kluczem do zrozumienia jego duchowości. I owszem – notatki, choć urwane i miejscami niezrozumiałe, stanowią niewyczerpane źródło mądrości, mające najsilniejszą moc oddziaływania, gdy poddamy je medytacji. Nie jestem tu jednak od osądzania przyjacielskiej zdrady, lecz oceny merytorycznej tekstu i wydania.

Jest to lektura trudna, tak jak trudne może być brnięcie przez słowa kogoś szanowanego i nie tylko głęboko wierzącego, ale też niebywale mądrego, kto nikogo swoimi wypowiedziami przekonywać nie musi, bo pisze dla siebie, do szuflady, toteż robi to swoim językiem: często lakonicznym, bez słowotoku, oszczędnym i prawdopodobnie w pełni czytelnym tylko dla niego samego. To swoisty zapis słów-kluczy z monologu wewnętrznego, wyrosły z papieskich medytacji, rozważań, refleksji.
I choć w moim osądzie moralnie nikt nie powinien czuć się usprawiedliwiony, książka ta z całą pewnością stanowi bogate źródło, dowód i świadectwo życia człowieka świętego, który urywki swoich myśli i przeżyć notował przez wiele lat. Prawdą jednak jest, że właściwie większość tego, co zawarte zostało w tej publikacji, znajduje swoje rozszerzenie we wszystkich encyklikach i dokumentach wydawanych przez Jana Pawła II, a których lektura na pewno nie zachwieje naszym poczuciem przyzwoitości, sumieniem i nie będzie gestem przeciwko uszanowaniu ostatniej woli zmarłego, co z kolei podważa sensowność wydawania tej książki, nawet gdyby zapisu dotyczącego notatek w testamencie nie było.
Zachęcam zatem do rozwagi.

I nie było już nikogo – Agatha Christie



Tytuł: I nie było już nikogo
Autor: Agatha Christie
Wydawnictwo: Dolnośląskie
ISBN: 978-83-271-5036-3
Ilość stron: 213
Cena: 14,99 zł


I nie było już nikogo to książka, z której wyrosła moja fascynacja Agathą Christie. Nie pamiętam już ile razy do niej wracałam, ale robię to każdorazowo z wielkim namaszczeniem – nawet znając clue, a może właśnie szczególnie dlatego, każda kolejna lektura staje się pełniejsza: już od pierwszych stron mogę śledzić kunszt pisarski, obserwować jak skrywała małe podpowiedzi w kolejnych rozdziałach, tak zmyślnie jednak, by właściwie nie było szans na domyślenie się, kto jest sprawcą.
Książka ta, ze względu na poprawność polityczną, funkcjonowała pod kilkoma tytułami: Dziesięciu Murzynków (wcześniej Dziesięciu małych Murzynków), Dziesięciu małych Żołnierzyków, Dziesięciu  małych Indian  i wreszcie – I nie było już nikogo. Jako że zmiana tytułu, pociągała za sobą także zmianę treści rymowanki, na bazie której morderca dokonuje kolejnych czynów, nie sposób nie wybrać swojej ulubionej. Moją jest właśnie wersja ostatnia, a wieńcząca wyliczankę strofa A ten jeden, ten ostatni /tak się przejął dolą srogą/ że aż z żalu się powiesił/ I nie było już nikogo krąży w mojej głowie od wielu lat.
Akcja otwiera się, gdy ośmiu ludzi, dostaje zaproszenie od tajemniczego Pana Owena, który zachęca ich do przybycia na wyspę. Na pozór nic ich nie łączy – nigdy wcześniej się nie spotkali, nie wiedzą też, kim jest gospodarz, który zresztą na wyspie wcale się nie pojawia. Zamiast niego, dwójka służących, według wcześniejszych instrukcji, puszcza nagranie, na którym Owen oskarża wszystkich swoich gości o zbrodnie, do których nigdy się nie przyznali, i których nigdy im nie udowodniono. Po tym zdarzeniu przybyli rozchodzą się do swoich pokojów, gdzie znajdują dziecięcy wierszyk o kolejno znikających ludziach. Jeszcze ten samej nocy niewinny tekst zaczyna nabierać nowego znaczenia.
Morderca ciąg zabójstw ułożył w rytm wyliczanki, co nadaje książce zarówno makabry, jak smaczku. Podobny zabieg często przyświecał motywacjom bohaterów książek Christie – czerpali oni z mądrości ludowych, rymowanek znanych z młodości i wrzucali je w nowe konteksty, całkowicie zmieniając ich znaczenie i rozumienie.
Choć na pozór książka ta wydawać się może jedynie bardzo sprawnie napisanym kryminałem, tak naprawdę otwiera drugie dno – psychologiczne i filozoficzne. Wyspa, na której znaleźli się bohaterowie, to nie tylko dosłowne miejsce odseparowane, na którym zmuszeni są oni do życia z tymi, z którymi zostali na niej ulokowani (a raczej: uwięzieni), ale też metafora człowieka w świecie – samotnej wyspy, indywidualności, składającej się wraz z innymi na cały obraz świata (ludzkości), świadomości, duszy, która w zetknięciu z ostatecznym musi zmierzyć się z demonami przeszłości i przyznać się do popełnionych czynów. Bycie uwięzionym na wyspie (czytanym jako zmuszenie do przebywania z sobą samym w warunkach bardzo specyficznych) zmusza do zdefiniowania własnych przewin, wyartykułowania dokonanych przestępstw, stanięcia w prawdzie przed sobą samym, do czego obliguje duszna i parna atmosfera bycia z sobą sam na sam, bez możliwości ucieczki, a do tego potęgowana poczynaniami osoby odpowiedzialnej za zmuszenie nas do przyjazdu na wyspę – budzenia uśpionych wyrzutów sumienia, zasiewania ziarna wątpliwości.
Agatha Christie to nie tylko Królowa Kryminałów, ale też królowa badania ludzkiej psychiki. W dziesiątkach swoich tekstów, zaprezentowała niebywały talent do śledzenia ludzkich motywacji, głębokiego gruntowania ich w przeszłości, w relacjach, zmyślnego przeplatania z zazdrością, żądzą i zemstą.
I nie było już nikogo to jedna z jej najlepszych książek, którą polecam każdemu, szczególnie tym, którzy na geniuszu tej autorki jeszcze się nie poznali.
A kto lubi – niech sięgnie także i po grę, z czterema alternatywnymi zakończeniami.