Ostatnią rzeczą jakiej
spodziewałabym się w klubie Kobiety
to czytają jest literatura faktu. Tak mocno przyzwyczaiłam się do powieści
obyczajowych, że przez myśl mi nie przeszło, by kolejną książkę w tymże,
stanowić będzie tekst, którego lekturę właśnie zakończyłam.
Paul od wielu lat zmagał się z zespołem
ustawicznego zmęczenia. Objawy choroby pojawiły się na kilka dni przed jego
ślubem z Jill. Początkowo oboje myśleli, że to zatrucie, zmęczenie lub
stres – trzy podstawowe diagnozy każdego lekarza, który nie potrafi znaleźć przyczyny
dolegliwości u swojego pacjenta. Z miesiąca na miesiąc jednak stan mężczyzny
się pogarszał, czyniąc jego życie nie do zniesienia. Doktorzy, których
odwiedzali na próżno szukali organicznej przyczyny. Wielu z nich uważało, że
Paul zmyśla, a przyczyny jego dolegliwości należy szukać w umyśle – ot,
kolejny hipochondryk, który zajmuje innym miejsce w kolejkach do
specjalistów. Podobne wrażenie miała rodzina mężczyzny, z którą ten po
śmierci matki prędko zerwał kontakt, nie znajdując u niej pocieszenia i
wsparcia. Jedyną osobą, która trwała przy bohaterze była Jill – niezłomna i ufna
w to, że Paul faktycznie jest chory.
Nasilające się dolegliwości
mężczyzny i brak zrozumienia ze strony otoczenia sprawiły, że zaczął on miewać
myśli i próby samobójcze. Każdą z nich udaremniła jego żona, stale
trwająca na posterunku. Do czasu… Pewnego razu, gdy wróciła do domu, Paul
oświadczył, że wziął wystarczającą ilość tabletek. Kobieta, która nie raz i nie
dwa była świadkiem takich scen, nie zareagowała. Gdy następnego dnia znalazła
męża nieżywego, szybko stała się główną podejrzaną w sprawie o współudział
w samobójstwie, a później także i w sprawie o morderstwo.
Dotrzymana obietnica to właściwie zapis prowadzonego śledztwa. Obok
historii małżeństwa Paula i Jill oraz opisu postępującej choroby mężczyzny, która
całkowicie odmieniła życie tej dwójki młodych ludzi, znajdziemy w niej
zapisy godzin przesłuchań, którym poddawana była kobieta.
Mimo że początkowo książka wydała
mi się nad wyraz frapująca, z każdym kolejnym rozdziałem męczyłam się
coraz bardziej. Wydłużające się przesłuchanie, z pewnością szalenie trudne
i wycieńczające dla samej Anderson, podobnie wpływało i na mnie – czułam się,
jakbym to ja stanęła pod gradem powtarzających się, czekających na moje
potknięcie pytań policjantów. Irytowała mnie próba złapania oskarżonej na
kłamstwie, mającym wyjść na jaw, gdy będzie już tak zmęczona, że przestanie
kontrolować swoje odpowiedzi i zacznie odpowiadać (w zamyśle prowadzących
sprawę) zgodnie z prawdą. Nie wiem czy efekt ten był zamierzony (jeśli tak
– brawo!), jednak mimo moich przypuszczeń co do tego, owo zmęczenie sprawiło,
że przez lekturę brnęło mi się coraz trudniej i z coraz mniejszym zainteresowaniem.
W pewnym momencie jedynie czekałam końca, by wreszcie móc odetchnąć pełną
piersią i oddać się rozważaniom nad sednem i sensem.
Jeśli chodzi o tematykę do
dyskusji – faktycznie jest się nad czym pochylić, jest się o co pokłócić, jest
się z czym (nie) zgodzić, jednak sama forma była nieco zbyt męcząca i
rozwlekła. Niesłychanie frustrujące były także skoki czasowe – raz znajdowaliśmy
się w teraźniejszości, raz dostawaliśmy suchy zapis przesłuchania, innym
razem autorka raczyła nas retrospekcjami, a nad całością – jak się zdaje – nie było
żadnej kontroli, wszystko działo się dowolnie i zasadniczo – było tego zbyt
wiele, co utrudniało skupienie i wytrącało z rytmu.
Mimo tych
uszczerbków, poruszająca to historia. Daleka jestem od osądzania Anderson i
badania jej motywacji – tak naprawdę nigdy nie dowiemy się co nią kierowało i
czy była w pełni sił psychicznych w dniu śmierci swojego męża.
Książka ta jednak zmusza do refleksji, skłania do podjęcia wysiłku w celu
zastanowienia się nad tym, jak bardzo choroba może uprzykrzyć życie – nie tylko
samemu chorującemu, ale także jego rodzinie i znajomym. Jakże często
dolegliwości ciała powodują niezrozumienie otoczenia i jakże często okazuje
się, że nie ma lekarstwa na toczące nasze organizmu bolączki. Publikacja ta,
poza zasadniczą kwestią winy i niewinności, a także tego czy mamy prawo
decydować o własnej śmierci, nawet w skrajnych przypadkach; każe zastanowić się
nad istotą bliskości bez względu na okoliczności.
Polecam do lektury
i rozważań.
Inne książki z serii Kobiety to czytają na blogu:
Sekret mojego męża / Ostatnie pięć dni / Wielkie kłamstewka / Wbrew sobie / Już czas / Słowa pamięci /Cząstka ciebie / Nie odchodź / Siostra mojej siostry / Wracajmy do domu
Dobry ojciec / W słusznej sprawie / Tajemnica Noelle / Dar morza / Zatoka o północy / Milcząca siostra / Chcę Cię usłyszeć
blog, blog książkowy, blog z recenzjami, Dotrzymana obietnica, Jill Anderson, Kobiety To Czytają, książka, literatura faktu, opinia, recenzja, współpraca z wydawnictwami, Wydawnictwo Prószyński i S-ka
Mnie niestety ta książka rozczarowała. Wynudziłam się, a przy takim temacie nie powinnam. Dla mnie było za dużo dłużyzn, za mało emocji, za dużo bohaterki, za mało jej męża. Miałam wrażenie, że autorka po prostu chce puścić w świat usprawiedliwienie swojej decyzji.
OdpowiedzUsuńa ja ją niedawno kupiłam :(
OdpowiedzUsuńMnie też książka bardzo poruszyła. Posiada pewne niedociągnięcia, ale bardzo wciąga i mocno intryguje. A przede wszystkim, szybko się ją czyta. Na pewno warto po nią sięgnąć.
OdpowiedzUsuńSam motyw "pomagania" w odejściu i zerwaniu z problemem choroby oraz "dotrzymywanie obietnicy" kojarzy mi się z "Wyborem" N. Sparksa. Kalka.
OdpowiedzUsuńAle wątek kryminalny, hmm dla mnie intrygujący.
Nie sposób mówić o kalce beletrystycznej w miejscu, gdzie nie tworzy się powieści, lecz literaturę faktu.
OdpowiedzUsuńTrudno oskarżać kogoś o to, że zachorował, by zainspirować się powieścią i móc później stworzyć książkę, dlatego w tym wypadku nie mogę się zgodzić.
Gdyby to była powieść - owszem. Ale nie jest :)
Mnie poruszyła historia, ale sama książka - zupełnie nie. Tak jak piszę - zbyt męcząco, nudno, rozwlekle, zbyt jednostronnie.
OdpowiedzUsuńAle sięgnąć warto - dla historii właśnie. I po to, by móc podjąć dyskusję;)
OdpowiedzUsuńMoże nie pożałujesz, kto wie?
OdpowiedzUsuńMnie też rozczarowała i też się wynudziłam, a raczej tak jak wspomniałam - wymęczyłam. Akcentuję jedynie jej plusy ulokowane w samym potencjale historii - sposób jej realizacji zupełnie mi nie odpowiadał. Miałam tak samo jak Ty - było zbyt jednostronnie, tęskniłam do momentów poświęconych mężowi, których było jak na lekarstwo. Faktycznie można odnieść wrażenie, że to forma samousprawiedliwienia, tym bardziej, że sama choroba też została potraktowana nieco po macoszemu.
OdpowiedzUsuńMamy podobne zdanie - owszem książka ma interesująca fabułę, zdawać by się mogło że porwie czytelnika i nie będzie się można od niej wiele dowiedzieć (w końcu to książka pisana na faktach) i dostarczy wielu nowych wiadomości o tej chorobie. Ale... każda kolejna strona męczy coraz bardziej, dlatego mam tak dziwne uczucia co do tej książki.
OdpowiedzUsuńDokładnie. Męcząca, duszna, przegadana, nie do końca przemyślana.
OdpowiedzUsuń