Margaret Atwood stała się
pisarką, po której książki sięgam teraz ze ślepym zaufaniem, choć nasze
początki nie były łatwe.
Nie inaczej było
ze wznowieniem Kociego oka. Powieść
ta, choć nieco inna od znanych mi już tekstów pisarki, po raz kolejny
skoncentrowała się wokół świata kobiecego.
Oto Elaine Risley, malarka, wraca
do rodzinnego Toronto, w którym to planowana jest wystawa jej obrazów, a
które z kolei nawiązują do lat dzieciństwa i wiążących się z nimi
emocji – niekoniecznie i nie zawsze pozytywnych. Te zaś ewokowane są na powrót
podczas przygotowań – nie dość, że same dzieła obudziły skrywane i wyparte
dawno traumy i smutki, to jeszcze towarzystwo znajomych miejsc dodatkowo
potęgowało przeżycia. Przygotowania do wernisażu dla Elaine stanowiły swoistą
podróż w czasie, odbywaną przez nią jedynie w przestrzeni myśli, a
jednak dla czytelnika namacalną i żywą, tym bardziej, że jej doświadczenia do
łatwych nie należały.
Wielokrotnie podczas lektury stawiałam sobie pytania o to
czy sztuka wyzwala, czy zniewala; czy artysta cierpienie wpisane ma
w naturę i czy owo rozdrapywanie ran jest „wypadkiem przy pracy”, czy też
wyższą koniecznością, bez której twórca nie może pójść dalej.
Bo czy mając wewnętrzny opór
przed wspomnieniami boleśnie znaczącymi konkretne miejsce, wracamy do niego, by
po raz kolejny przeżywać trudne relacje, które co prawda nas uformowały, ale jednak
sprawiły, że przez lata nie mogliśmy się otrząsnąć, czy raczej unikamy
podobnych konfrontacji?
Bohaterka Atwood wraca
wspomnieniami do czasów dziecięcej przyjaźni, która zdecydowanie wysuwa się na
pierwszy plan; jednak na nich nie kończy swej opowieści. Zabiera czytelnika także szlakiem
relacji damsko-męskich, niestety niełatwych i nieszczęśliwych, a także śladem
macierzyństwa głównej bohaterki, wiążącego się dla niej z ciągłymi
trudnymi wyborami na linii
kariera-rodzina.
Niełatwe przeżycia malarski
odbiły się na jej sztuce, która to przyjmowała wszystkie jej bolączki bez
szemrania i oporów, kształtując ją nie tylko jako artystkę, ale także jako
kobietę.
Kocie oko stanowi retrospektywny zapis życia głównej bohaterki,
która zgrabnie żongluje pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, uwypuklając
wzajemne wpływy i ukazując brzemienne skutki niektórych decyzji. Robi to
niezwykle sprawnie – nie zawsze bowiem serwuje wspomnienie w postaci instant. Nierzadko „podrzuca”
poszczególne składniki, które niczym puzzle trzeba włożyć w odpowiednie
miejsce i połączyć z innym elementem. Nie jest to jednak wcale łatwe,
bowiem z całości wyziera bezgraniczny smutek, a jako że całość stanowi
próbę przepracowania tego, co minione w formie imitującej pewną senność,
ból wylewający się ze stronic, będzie niemalże namacalny, choć wciąż
nieuchwytny – tak „bawić” będzie się z czytelnikiem autorka. Dla niektórych
może książka ta okazać się sennym koszmarem, właśnie prze wzgląd na stałe
reminiscencje i oniryczność, którą konsekwentnie buduje Atwood, a które budują
gorzki wydźwięk całości.
Po raz kolejny udało się autorce wedrzeć
do kobiecej psychiki i obnażyć jej kruchość, ukazać jak przez lata jakiś
element przeszłości może całkowicie zaburzać postrzeganie siebie oraz innych.
Tym trudniejsza (pod względem emocjonalnym) jest to powieść, że częstokroć
miałam wrażenie, iż mimo że kipi ona od wewnętrznych przeżyć, to jednocześnie jest
niemalże z uczuć odarta. Mocna.
Jeśli będzie w formie e booka, to chętnie zajrzę, bo z papierowymi wydaniami to ja się nie mieszczę :)
OdpowiedzUsuńMam ochotę na tę książkę.:)
OdpowiedzUsuń